Bł. Czesław Odrowąż (1180-1242) był polskim dominikaninem i prezbiterem, pełnym wielkiej wiary w Boga, który przez jego ręce działał cuda.
Bł. Czesław Odrowąż – życiorys
Bł. Czesława uważano dawniej za brata rodzonego św. Jacka, a to na tej podstawie, że o dworze biskupa Iwona Odrowąża, do którego obaj należeli, pisano w starych kronikach: familia. Jednakże w starożytności i w wiekach średnich słowem tym oznaczano domowników, najbliższe otoczenie, nie koniecznie rodzinę. Została jednak tradycja o pokrewieństwie Czesława z Odrowążami, nie mająca żadnego potwierdzenia historycznego.
O dzieciństwie Czesława przechowały się wspomnienia, że był dzieckiem dziwnym, składał jeszcze w kolebce rączki, jak do modlitwy i wznosił oczka ku niebu.
Tak samo przekazano nam świadectwo o jego nadzwyczajnej pobożności i usposobieniu religijnym w najmłodszych latach. On, przyszły członek Zakonu Kaznodziejskiego, którego zadaniem będzie głoszenie Słowa Bożego po dalekich ziemiach, zasłuchuje się, gdy w jego obecności ksiądz wygłasza kazanie.
Tak od najmłodszych lat objawiało się w nim to, co potem stało się przeznaczeniem jego życia: apostolstwo.
Dalsze dzieje jego młodości są nam nieznane. Wiadomo, że razem ze św. Jackiem był w Paryżu i w Bolonii. Potem był przy biskupie i kanclerzu Iwo Odrowążu. Dobra to była szkoła życia duchownego — ten dwór świątobliwego biskupa. Nie tylko mieli opiekę i przykład jednego z ludzi, najbardziej wykształconych w Polsce, lecz i atmosferę dobroczynności i czynu apostolskiego. Biskup uczynił ich obu, Jacka i Czesława, kanonikami, katedralnymi. Byli oni wielką pomocą dla swego Pasterza, pracując z nim nad podniesieniem życia religijnego. Tu zapewne, w służbie wielkiego nie tylko duchownego, lecz i męża stanu zrozumieli znaczenie pracy misyjnej, która tak bardzo była potrzebna nie tylko Kościołowi, lecz i Polsce.
Biskup ze swymi pomocnikami używali na cele religijne zarówno dochodów kanonicznych, jak i własnego mienia. Rozwijali niewyczerpaną działalność charytatywna. Obdzielali ubogich, przyjmowali i karmili nędzarzy i pielgrzymów, podejmowali kapłanów. Dbali o to, by mieć służbę przykładną i by dom biskupa był miejscem prawdziwie chrześcijańskiego życia. Ich praca duszpasterska była nieustanna, pełna miłości Bożej, żarliwa.
Rozumieli, że aby dobrze służyć narodowi, ludzie powinni znać i rozumieć zasady wiary, by prowadzić życie moralne — powinni wyrabiać w sobie siłę woli, znajdować oparcie w nauce chrześcijańskiej. Słowo kaznodziei ma budzić dusze leniwe, opieszałe, odkładające ostateczne nawrócenie, pogrążone w sprawach tej ziemi. Dlatego tak ważną jest działalność kaznodziejska.
W 1220 roku Czesław odbył wraz z biskupem Odrowążem i św. Jackiem podróż do Rzymu. Tam poznał św. Dominika i był obecny przy wskrzeszeniu umarłego przez wielkiego świętego. Wstrząśnięty do głębi tym niezwykłym zdarzeniem, wstąpił wraz ze św. Jackiem do zakonu Dominikanów. Wybierał się z powrotem do kraju, kiedy Rzym odwiedził biskup praski Andrzej.
W tamtym okresie panował w Czechach król Ottokar. Niewiele zmieniły się stosunki od czasu św. Wojciecha, który musiał opuścić swą niewdzięczną stolicę biskupią — Pragę. Ottokar sprzyjał heretykom, gwałcił prawo kościelne, pozwalał na odprawianie obrzędów pogańskich.
Biskup Andrzej, nie mogąc sobie dać rady z królem, który hamował wszystkie jego prace, chciał, by przynajmniej Ojciec święty podziałał na Ottokara. Chodziło mu też o to, by Ottokar pomagał, a nie przeszkadzał w nawracaniu pogan. Chciał więc te ważne sprawy przedstawić papieżowi.
W Rzymie biskup Andrzej poznał św. Dominika i jego zakon. Widząc, jak zakon kaznodziejski słowem natchnionym nawracał ludzi obojętnych i złego życia, jak tępił i zwalczał herezje, zwrócił się do św. Dominika z prośbą:
— Daj mi twoich synów, by pracowali w Czechach!
Dominik przeznaczył Jacka do Polski, Czesława zaś — do Czech.
Wyszło z Rzymu czterech profesów: Czesław, Jacek i dwóch konwersów: Herman i Henryk. Dominikanie szli pieszo, o żebranym chlebie. Po drodze głosili słowo Boże, a jeśli spotkali miejscowość, gdzie były odpowiednie warunki, a zapał słuchaczy obiecywał wiele, zakładali tam konwenty swego zakonu. Jacek zostawił po drodze swych braci w nowo zakładanych klasztorach. Czesław przybył wreszcie do Czech.
Biskup Andrzej w Pradze przyjął z wielką radością i gościnnością Czesława. Dał im zaraz kościół św. Klemensa, przy nim wystawił klasztor.
Czesław rozpoczął pracę nad duszami, prawie sam jeden w obcym mieście, nieznajomym kraju…
Wtedy dały się odczuć skutki jego działalności. Nie tylko ludzie zaczynali żyć lepiej, szukać prawdy, lecz i zbudziły się liczne powołania zakonne. W nowym klasztorze wkrótce habit przyoblekło 120 Czechów. I nie byli to tylko ludzie skromni i biedni: byli wśród nich możni i bogaci. Król Ottokar poczuł wielką cześć dla wybitnego dominikanina. Czesław uzyskał wpływ na niego. I oto łagodną i mądrą namową potrafił tak przekonać króla, że podał biskupowi Andrzejowi rękę do zgody. Był to piękny dzień.
Nie ma gorszego nieszczęścia dla każdego kraju, jak rozdarcie i nieporozumienia w nim władzy duchownej i świeckiej. Z chwilę, gdy między dwiema władzami nie ma rozdźwięku, społeczeństwo podnosi się moralnie, a państwu błogosławi Ten, który powiedział: — Gdzie was dwoje zbierze się w Moje Imię, tam Ja z wami jestem trzeci.
Po śmierci Andrzeja biskupem w Pradze został Peregrynus. Ten tak upodobał sobie zakon Dominikanów, że złożył godność biskupią i osiadł w klasztorze Czesława.
Czesław założył także w Pradze klasztor SS. Dominikanek. Wstąpiła tam między innymi Małgorzata, wdowa po cesarzu niemieckim, Henryku.
Ale za mało było Czesławowi działalności w jednym kraju: wciąż pamiętał o przykazaniu Mistrza: — Idźcie i nauczajcie wszystkie narody! — Wybrał spośród swych braci o. Adriana, a z nim dwudziestu siedmiu innych braci i posłał ich, by nawracali dzikich Bośniaków, którzy jeszcze byli poganami. Misja ta nie powiodła się do końca, poganie zamęczyli misjonarzy.
Dominikanie, którzy głównie obrali działalność misyjną, ginęli wśród swych wędrówek między poganami, heretykami, odszczepieńcami greckiego obrządku. Tak zginęli, prócz Adriana, Urban, Stanisław, który zamordowany był w Czerwonogrodzie wraz ze wszystkimi braćmi, Wojciech, Damian i wielu innych.
Ustaliwszy byt swego klasztoru w Pradze, Czesław wrócił do Krakowa. Tam już na dobre osiedli Dominikanie, którym Iwo Odrowąż oddał kościół św. Trójcy i wybudował klasztor. Na tle owych czasów Jacek przerastał Czesława siłą duchową i on to był właściwie wodzem i duszą ruchu dominikańskiego w Polsce, on to tworzył te olbrzymie plany misyjne, które zaledwie wieki następne zdołały wykonać.
I teraz, w roku 1224 zamierzył Jacek nowe podróże misyjne, by głosić słowo Boże, by zwalczać ciemnotę i pogaństwo na kresach Polski i wśród jej sąsiadów.
Dużo mówi się w naszych czasach o potrzebie współdziałania i pokojowego współżycia narodów. Zakonnicy byli zawsze najsilniejszą więzią, spajającą narody. Duchowni świeccy zawsze byli związani ze swymi diecezjami i parafiami. Ale zakonnicy, przenoszący się z jednej prowincji do drugiej, poznający różne obyczaje i stosunki i wprowadzający do każdego kraju miłość i zasadę jedności, zakonnicy, obdarowujący zdobyczami wyższej kultury kraje o niższej kulturze, zadzierzgiwali więzy wspólnoty i zrozumienia wzajemnego narodów.
Oto widzimy Czesława, jak dziś pracuje wśród Czechów, jutro wśród Morawian, Niemców, Prusów.
Potem znów wraca do Polski.
Ale i w obcych krajach, wśród obcych narodów czyż nie pracuje dla Polski? Czyż szerząc Królestwo Boże na ziemi, ucząc narody pojednania w Chrystusie i wzajemnej sympatii i pomocy, nie tępi dzikiego szowinizmu, nie stwarza bezpieczeństwa dla swego narodu?
W chwili, gdy naród polski ginął w niewoli i Polacy rozpaczali, wierząc zaledwie w przyszłość, radykalna część naszego narodu powzięła myśl, że należy popierać wszelkie ruchy wolnościowe, rewolucyjne, gdyż powszechna rewolucja uwolni Polskę. Widzieliśmy próbkę „rewolucji powszechnej” na ziemiach Rosji. Liczne narody, które były w niewoli pod caratem, z białej niewoli dostały się w jeszcze sroższą czerwoną niewolę.
Ale myśl o odrodzeniu powszechnym, które dopiero wprowadzi dobrobyt i bezpieczeństwo dla wszystkich narodów, myśl ta, wykoszlawiona i sponiewierana przez socjalistów, jest słuszna. Tylko odrodzeniem powszechnym, które zapewni wszystkim sprawiedliwość i żadnego narodu nie pognębi i nie poda w niewolę, jest tryumf Kościoła powszechnego.
Przyczyną tego tryumfu, pracownikami powszechnego zbliżenia i uczynienia zdrową i płodną idei narodowej są zakony. Rozsiane w różnych krajach, a tworzące jedna wspólna rodzinę, pracują one nad zbliżeniem i zbrataniem wszystkich narodów świata, nad powszechnym pokojem.
Takimi pracownikami nad zbliżeniem narodów, nad rozsianiem wszędzie kultury chrześcijańskiej, byli Dominikanie. Św. Jacek nie zagrzewał nigdzie długo miejsca. Obchodził wciąż dalekie dzielnice i kraje, głosząc słowo Zbawiciela.
Wyruszył więc z Krakowa z braćmi Czesławem, Hermanem Morawianinem, Florianem, Gaudynem i Benedyktem. Prawdopodobnie najpierw udał się do Sandomierza, gdzie biskup Iwo Odrowęż oddał Dominikanom kościół św. Jakuba.
Jak wszędzie, tak i tu Dominikanie zewsząd zbierali ludzi, by kazać, budzić dusze, pociągać ku Bogu. Wnet znalazły się powołania zakonne i klasztor założono.
Wtedy Jacek z towarzyszami zwrócił się ku rodzinnemu Śląskowi. Przeszedłszy Bytom, gdzie była dawna granica Polski, usiadł przy drodze, wiodącej do Rozbarku. Jak mówi legenda, na miejscu tym wytrysło źródełko.
Tu naradził się z braćmi, dokąd mają dalej się udać i wszyscy skierowali kroki do Wrocławia. Były to już czasy przed bitwą pod Lignicą, Śląsk po trochu zaczynał się niemczyć. Ale jeszcze była to prastara dzielnica Piastowa, gdzie polskość istniała, gdzie rozbrzmiewała polska mowa.
We Wrocławiu przyjął misjonarzy gościnnie i z radością biskup Wawrzyniec. Stał tam wtedy pustkami kościół św. Wojciecha i klasztor, opuszczony przez Augustianów. Kościół i klasztor oddał biskup Dominikanom, odbudowawszy je własnym kosztem. Było to w roku 1225.
Jacek osadził we Wrocławiu Czesława, jako przeora i wyruszył dalej.
Czesław klasztor prowadził tak dobrze, że stał się on jednym z najlepszych klasztorów zakonu na ziemiach polskich. Działalność Jacka wywołała silny ruch religijny, umiał go podtrzymać bł. Czesław. Długi żywot miał konwent Czesławowy: przetrwał wiele nieszczęść i zawsze był w stanie kwitnącym. Dopiero w roku 1810 Prusacy ograbili ten klasztor i wygnali zakonników z Wrocławia.
Przebywając we Wrocławiu, Czesław nie zaniedbywał głównego zadania Zakonu Kaznodziejskiego: misji.
Z Wrocławia wędrował do Moraw, Saksonii, Niemiec, Pomorza, Prus. Ciężkie i niebezpieczne były wtedy podróże misyjne: poganie grozili śmiercią, niemniej zażarci okazywali się heretycy i sekciarze. Wielu pogan i heretyków Czesław nawrócił.
W owych czasach wszędzie wrzała wojna, wojowały ze sobą nie tylko duże państwa, lecz i mniejsze księstwa. Na drodze swej Błogosławiony wszędzie napotykał oddziały żołnierzy. Nieraz krzywdzili oni ludność, popełniali gwałty, rabowali i nawet zabijali. Wielki misjonarz zdawał sobie sprawę doskonale, że bardziej chrześcijańskie usposobienie żołnierzy nie tylko uchroni ludność od cierpień i grozy wojennej, lecz i samych żołnierzy od grzechu. Dlatego uczył ich odmawiać różaniec.
Legenda głosi, że wracając raz z tych swoich podróży, Czesław znalazł rzekę Wiadro pod samym Wrocławiem tak wezbraną, że przewoźnicy odmówili przewiezienia go na drugi brzeg. Wtedy Czesław, stanąwszy na brzegu, zawołał:
— Słuchajcie, wody, nasz Zbawiciel a wasz Stworzyciel suchymi stopami deptał wasze fale! Jak Jemu byłyście posłuszne, tak i mnie, sługę Jego, przenieście na drugi brzeg!
To mówiąc, rozpostarł na wodzie swój kaptur, stanął na nim i został przeniesiony na drugi brzeg. Stopy miał zupełnie suche.
Już za życia dokonał Czesław wielu cudów. Zbierał w sobie moc od Boga, napełniając nią w długie bezsenne noce modlitwy duszę swą, jak rezerwuar, z którego potem łaska wylewała się na świat. Modlitwa czyniła go przewodnikiem jakby tej Mocy, z którą łączył się bezpośrednio, rzucając się w jej otchłań ze czcią i uwielbieniem.
Poza chwilami zupełnego zjednoczenia z Bogiem, Czesław rozmyślał dużo nad prawdami wiary i zwłaszcza nad dobrodziejstwami Boga.
Filozofowie, którzy starają się wytłumaczyć nam znaczenie świata i cel naszego życia, bywają dwóch rodzajów; jedni starają się we wszystkich zjawiskach dostrzec gorszą, złą ich stronę, drudzy starają się świat wytłumaczyć tak, by wszystko w nim wydało się nam harmonijnym i celowym.
Oczywiście, ten drugi pogląd tylko i to wtedy, gdy oparty jest na wierze, daje spokój, tłumaczy wszystko, pokrzepia człowieka wśród cierpień. Wtedy rozumie człowiek, że wszystko, co jest dobre, pożyteczne, piękne wyszło od Boga i że świat jest harmonią. Ale grzech i zło człowieka tę harmonię zamąca.
Jeżeli zaś ból przychodzi niezawiniony, nie przywołany złem naszym własnym, wtedy jest próbą i ofiarą. A więc też nie mąci głębokiego spoczywania w Bogu, chociażby ból szarpał nas na zewnątrz.
Rozmyślanie o otrzymanych łaskach, o dobrodziejstwach, zsyłanych w nieograniczonej miłości, ze źródła najwyższej doskonałości przez Boga może dusze rozśpiewać wdzięcznością bez granic, podziwem, uwielbieniem… Wielbiąc to, co jest nad nami, sami podnosimy się wyżej…
I oto przychodzi coraz większe uduchowienie. Ale ciało ciągnie w dół, pęta duszę w jej wzlotach, mąci to przeczyste, jak powietrze górskie, poczucie wolności ducha. Zwalczyć ciało!… Niech będzie posłuszne, niech wysubtelni się, oczyści, uniezależni… Niech nastanie cudowne poczucie lekkości zupełnego oderwania się ducha od grubej materii…
Żeby wywołać to poczucie, święci tak bezlitośnie zawsze się umartwiali. Bo momenty niezamąconego uduchowienia są tak wielkim szczęściem, tak niewymowną rozkoszą, że umartwienie niczym jest w porównaniu z osiągnięciem tych szczytowych momentów.
I Czesław umartwiał się. Stosował te same wypróbowane znane sposoby: post, biczowanie, odmawianie sobie spoczynku, nałamywanie ciała do wysiłków, odmawianie sobie we wszelkich, zachciankach i pragnieniach…
Ale nie od razu nabywa się nieskazitelność, nie od razu udaje się zostać istotą nieziemską, w której ludzkie popędy są oczyszczone, wszystkie skierowane ku czynom ofiary, ku doskonałości. I budzi się w świętym wielki żal nad własną słabością. Czesław gorzko opłakiwał swe ułomności, swe niewielkie skazy, których jeszcze do reszty zetrzeć nie zdołał. I jeszcze jeden ton w życiu Świętego: cierpienie nie tylko z powodu niedoskonałości własnej, cierpienie nad niedoskonałością świata. Błogosławiony pokutuje. Bierze na siebie winy świata. Wygładza je własnym cierpieniem. Bo miłość Chrystusowa ofiarna wypełnia serce jego po brzegi, wylewa się zarzewiem na cały świat, ogarnia wszystkich ludzi…
Nic dziwnego, że nadprzyrodzone łaski dawały nadprzyrodzona moc. Zostały legendy o licznych cudach Czesława na ziemi.
Syn pewnej mieszczki utonął w rzece Wiadro. Po ośmiu dniach rybacy z wielkim trudem wyłowili ciało w stanie już zupełnego rozkładu. Nieszczęśliwa matka kazała je położyć pod stopy Czesława i zawołała do niego:
— Sługo Boży, ciebie u- praszam przez miłość twoja dla Jezusa, oddaj mi mego syna!
Święty uczuł wielka litość.
Odmówił krotkę modlitwą nad topielcem i zawołał:
— W imię tego, który daje przepowiadającym słowa moc wielką, wstań!
I umarły wstał żywy i zdrowy.
Zastanawiającym jest, że Czesław, kaznodzieja – misjonarz, który słowem poruszał dusze ludzi, jako najwyższe zaklęcie wyrzekł: — Który daje przepowiadającym słowa moc wielka… — Czuł on w sobie moc tego słowa, które brał z wyżej, które może budziła w nim i formowała moc nieziemska…
Niejeden jeszcze cud ujrzano za jego życia. Przywracał on wzrok ślepym, głuchym słuch, władzę w członkach paralitykom, leczył opętanych.
Myśl jego wolna, jak ptak wypuszczony z uwięzi, zabiegała aż w przyszłość i widziała nadchodzące rzeczy. Razu pewnego w natchnieniu proroczym przepowiedział, że przyjdą Tatarzy do Polski… Opisywał straszliwe klęski i cierpienia, które spadną na kraj, jako kara Boża…
Niestety, proroctwu temu danym było się spełnić…
Kiedy skończyło się urzędowanie św. Jacka, ojcowie wybrali prowincjałem bł. Czesława. Sława jego cudów i życia niezwykle świętego i czystego, sława jego uczoności i wymowy znana była i w Polsce, i po wszystkich konwentach Dominikanów. Że będzie dobrze rządził prowincją, przemawiało za tym wzorowe prowadzenie klasztoru wrocławskiego.
Czesław wymawiał się, ale generał zakonu zmusił go pod posłuszeństwem objęć urząd. Do zwykłych jego zajęć — przepowiadania słowa Bożego, nawracania grzeszników, nawiedzania chorych przybył ciężar kłopotów o byt i powodzenie pracy całego zakonu. I Czesław postępował ze zwykłą sobie łagodnością: jeżeli już musiał nałożyć jakąś karę, to zawsze tylko jako miłujący ojciec, nigdy zaś w gniewie i zapalczywości, chociaż niedoskonałość i upadki poświęconych Bogu osób tym bardziej niecierpliwić i zasmucać mogły. W dalszym ciągu odwiedzał chorych na mieście i braciom, złożonym niemocą, sam usługiwał z wielką wyrozumiałością i słodyczą.
Kiedy zbliżał się do nich, zdawało im się, że przestają cierpieć.
Będqc prowincjałem miał już lat 60. Pomimo wieku, obchodził pieszo dalekie klasztory, wizytując je.
Trzeciego roku urzędowania zebrał starszych ojców i powiedział:
— Uczyniłem zadość posłuszeństwu, teraz obierzcie innego prowincjała, mnie zaś staremu dajcie w mojej celi pokutować i przygotować się do śmierci.
Wrócił do klasztoru we Wrocławiu, ale pomimo wieku i osłabienia nie umniejszał umartwień. Nie zgadzał się nawet dla wzmocnienia sił jeść mięsa. Kiedy go namawiano, by zaniechał takiej ostrości, odpowiedział:
— Nie jest prawdziwa miłość ku Bogu, o ile nie jest gorliwa i stateczna. Ciało należy umartwiać aż do śmierci.
Proroctwo Błogosławionego spełniło się: w roku 1241 najechali na Polskę Tatarzy… Tego to nieszczęśliwego roku dzielny i świętobliwy syn św. Jadwigi Śląskiej, Henryk Pobożny, poległ pod Lignicą, usiłując zatrzymać dzikie wojska.
Spustoszywszy Polskę po drodze, wpadli Tatarzy na Śląsk. Dotarli do podnóża Wrocławia i rozpoczęli oblężenie. Wrocław był w wielkim niebezpieczeństwie: broniły go tylko wały usypane z ziemi, które łatwo mógł nieprzyjaciel przekopać. Mieszkańcy oczekiwali szturmu w śmiertelnym strachu: nie spodziewali się niczego innego, jak tylko śmierci lub niewoli.
Dokoła miasta czerniały niezliczone zastępy, rozłożone były namioty wojłokowe najeźdźców, rżały konie, widać było dziwaczne i nieznane zwierzęta — wielbłądy ze stepów zakaspijskich. Mongołowie o twarzach dzikich i okrutnych, nie znający ludzkich uczuć ani litości, w dziwacznych swych tołubach, uzbrojeni w łuki i miecze roili się jak mrowie niezliczone, jak szarańcza, po przejściu której zostawała martwa pustynia, popieliska, bielejące w polu kości…
Jeden tylko człowiek nie tracił ducha wśród struchlałej ludności.
Jeden człowiek tylko tam, gdzie ziemskie wojsko było bezsilne i nieliczne, widział niewidzialne zastępy, stojące na straży miasta…
On jeden mógł je przywołać…
Do klasztoru tłoczyli się ludzie z płaczem i jękiem.
Wszelka pomoc ziemska zawodziła. Była bezsilna wobec tego potopu barbarzyńców.
I ludność szła po tę ostatnią pomoc: pomoc niebieską.
Czyż nie jest tak zawsze, że w ostateczności dopiero przypominamy sobie o Opatrzności, o sile, która jest ponad wszystkie istniejące siły?
Czesław pocieszał przerażonych ludzi, jak mógł. Patrzył na nich, jak dorosły patrzy na dzieci. Dla niego nie straszna była śmierć i pożądanym było by męczeństwo. Czyż nie nauczali go św. Wojciech, św. Brunon „szukać Chrystusa w śmierci”?
W wielkiej litości nad wrocławianami, szedł na wały wraz z braćmi. Przemawiał po drodze do zalęknionych i rozpaczajęcych:
— Ufajcie Bogu, On jeden jest Wspomożyciel w niebezpieczeństwie i utrapieniu. Wszak On jest z wami! O cóż więcej chodzi? Stanąwszy na wałach, Czesław ogarnął wzrokiem olbrzymie mrowie najeźdźców. Poczuł boleść, że nie może ich wszystkich nawrócić. Że poginą te dusze ciemne, nieobudzone już na wieki do miłości….
Ukląkł i zaczął się modlić… Wytężał wolę błagalną do ostatnich granic. Brał na siebie grzechy całego miasta… Brał je jak ciężki nad siły krzyż. Wołał krzykiem wewnętrznym do Boga, do Zbawcy !…
Tatarzy sformowali szyki. Nastawiwszy las kopii, ze strzałami na cięciwach, podsuwali się ku wałom… Mieszczanie z przerażeniem patrzyli, jak urzeczeni, patrzyli w tę masę wrogów, jak w zbliżającą się otchłań, która miała ich pochłonąć….
Nagle nad głową modlącego się zakonnika w białym habicie ukazała się ogromna kula ognista…
Idące naprzód i wydające przeraźliwe wrzaski zastępy Tatarów zatrzymały się. Ze zdumieniem i trwogą patrzyły na kulę nad głową modlącego się mnicha.
— Czary chrześcijan! — rozległy się glosy zabobonnych pogan.
Kula poruszyła się nad głową Błogosławionego, zatopionego zupełnie w modlitwie. Leciała przez powietrze wprost na Tatarów, na ich obóz.
W straszliwym popłochu wojsko uciekało.
Kula już była nad obozem. Zatrzymała się na chwilę w powietrzu — straszliwy glob czerwony — zachwiała się…
I nagle rozpadła się na niezliczone ogniste kule. Wszystkie raziły obóz nieprzyjaciela, raziły pułki tatarskie, które zaczęły uciekać w dzikim, nieprzytomnym popłochu… Ale kule niebieskie dosięgły masy uciekające, paliły ogniem, kładły pokotem…
Niewielu tylko Tatarów uratowało się ucieczką.
A Czesław klęczał wciąż na wałach, w płomiennym wołaniu modlitwy.
Nigdy w dziejach świata nie została okazana tak namacalnie siła modlitwy, zamieniającej się w rażące pociski… Nic dziwnego, że wstrząśnięci zjawiskiem straszliwym byli nie tylko chrześcijanie, ocaleni od zguby, lecz i niedobitki wojska tatarskiego. Kiedy wrocławianie spotkali ich, tułających się w okolicy, oznajmili, że chcą czcić Boga, który okazał taką potęgę.
Przyprowadzono ich do bł. Czesława, który nie tylko ochrzcił ich, pouczywszy o prawdach wiary, ale potem na ich prośbę oblókł w habit zakonny.
Był to jeden z nielicznych wypadków nawrócenia Tatarów, którzy nigdy nie poddawali się w większej masie usiłowaniom misjonarzy.
Tatarzy, ludzie dzicy, w tym wypadku okazali się wrażliwsi i mądrzejsi od luteran, bo cud bł. Czesława przekazują nie tylko kroniki klasztorne i świeckie, lecz i heretycy, np. Kurweus luteranin. Jednak podając fakt tak wielkiej wagi i nie wyrażając żadnej wątpliwości co do niego, jednocześnie pozostał on przy swoich błędach. Wypadki wojenne i smutek z powodu klęski lignickiej wyczerpały siły Czesława. Przyjąwszy Ostatnie Namaszczenie, upomniał braci, by zachowywali regułę zakonną. Obiecywał im też, że będzie ich obrońcą przed tronem Najwyższego. Potem wziął krucyfiks, ucałował go i powiedział:
— Panie, Ciebiem jednego pożądał, pozwól mi, żebym mógł Cię uściskać!
Potem zasnął szczęśliwie w roku klęski – 1241.
Po jego śmierci jedna mniszka wątpiła o jego świętość. Ukazał się jej wtedy, mówiąc:
— Do Apostołów tronu jestem przypuszczony i szczęśliwie uwielbiony!
Ciało bł. Czesława, złożone w kościele dominikańskim we Wrocławiu, lud otaczał czcią wielką. Przy grobie działy się liczne cuda. Piasek wzięty z grobu uwalniał od wszystkich chorób. Nawet heretycy doznawali niekiedy łaski cudownych uzdrowień za przyczyną bł. Czesława.
Kult jego, choć żywy i pomnażany licznymi cudami, czekać musiał kilka wieków na urzędowe potwierdzenie Stolicy św. Dopiero w 1713 roku papież Klemens XI brewem z dnia 6 września zalicza Czesława w poczet błogosławionych, zezwalając Dominikanom na Mszę i Officium o nim. Klemens XII w roku 1735 przywilej ten rozciąga na całą Polskę, naznaczając uroczystość jego na dzień 20 lipca.
Bł. Czesław i po śmierci czuwał nad swym ukochanym klasztorem: kiedy w roku 1570 we Wrocławiu rozszalał straszliwy pożar, a płomienie dosięgały klasztoru Dominikanów, bracia zaczęli wzywać na pomoc Błogosławionego.
Wtedy ujrzano postać jego na powietrzu. Zakonną kapą odrzucił płomień od kościoła. Ogień zagasł i przestał szerzyć spustoszenie.
Innym razem, kiedy znów wybuchł pożar w klasztorze Dominikanek, siostry zaczęły się modlić do bł. Czesława i wnet pożar ugaszono.
Artykuły, które mogą Ci się spodobać:
Źródło
Anna Zahorska, Święci Polscy, 1937
Zapisz się do newslettera
Chciałbyś co jakiś czas otrzymywać powiadomienia o nowych, ciekawych biografiach?Zapisz się do newslettera: